środa, 20 sierpnia 2014

Rozdział I.

                  Sara, jak to miała w zwyczaju przed wstaniem z ciepłego łóżka, nagrzanego przez własne ciało, zwróciła myśli w stronę swojej nieżyjącej mamy. Zmarła jakieś dwa lata tremu zostawiając swojego męża wraz z szesnastoletnią córką. Po prostu choroba zwyciężyła z wątłym ciałem zabierając ją z ziemskiego padoku na tak zwaną drugą stronę, prowadzącą... tak naprawdę nikt nie wiedział dokładnie gdzie.
                   Po cichym monologu przesłanym w nieznane, wstała z szeleszczącej pościeli kierując kroki prosto do łazienki. Po krótkiej toalecie porannej i ubraniu się w dżinsy i ulubioną koszulkę nirvany, rudowłosa zwabiona przez nieziemskie zapachy dochodzące z kuchni, westchnęła cicho pod nosem i weszła do kuchni, po której krzątała się blond włosa piękność.
                  -Dzień dobry, Saro. - powitała ją swoim uśmiechem numer dwa nowa dziewczyna ojca, która właśnie nałożyła na talerz naleśnik i pokropiła go musem malinowym. - Dobrze spałaś?
                  -Tak, wyśmienicie.
                  Sara zawsze z rana miała okropny nastrój, tak jak dzisiaj. Ale ta cała Anna sprawiała, że był jeszcze gorszy, Denerwowało ją to, że stoi w kuchni, gdzie jeszcze niedawno stała jej mama. Była pewna, że nigdy nie zostanie jej przyjaciółką, co to, to nie. Zachowywała się tak przyjaźnie i słodko, że czasami aż mdlił Sarę ten jej cukierkowy głosik. No, ale ojcu się podobała. I czy Sara chciała, czy nie musiała ją polubić, ponieważ za pół roku stanie się jej macochą.
                  Ale jak na razie nie miała ochoty o tym myśleć, nie chciała sobie bardziej psuć humoru. Skończyła szybko jeść śniadanie, pijąc przy tym szklankę soku, ruszyła do drzwi wyjściowych, biorąc po drodze swoją torbę z książkami. Jeszcze tylko małe odwiedziny u Grace i już mogła pojechać do szkoły swoim nowym prezentem urodzinowym. A mianowicie nowym autem otrzymanym od ojca na osiemnaste urodziny. Nie był jakiś super i najnowszy, ale akurat ten model jej się podobał, więc po prostu dostała to, co chciała.
                Jazda do szkoły zajęła jej jakieś piętnaście minut, więc do dzwonka oznajmiającego początek pierwszej lekcji miała jeszcze jakieś dziesięć minut, więc zostawiając samochód na szkolnym parkingu, poszła do małej kawiarenki, która stała na rogu ulicy. Zamówiła swoją ulubioną karmelową latte i usiadła przy jednym ze stolików, zaglądając do telefonu, gdzie czekała na nią wiadomość.
               [ Dzień dobry księżniczko. Sen dobrze Ci służy, pamiętaj,
że Morfeusz nadal o Tobie pamięta. -R ]
                 Sara uśmiechnęła się tylko do ekranu telefonu i schowała go do torby. Już od dwóch dni dostaje takie esemesy niby romantyczne, a jednak bardzo tajemnicze z nutką groźby, której jeszcze zbyt dobrze nie rozumiała. Ale jednak pomału zaczęła się zastanawiać kim może być to owe R, które wczoraj zostawiło jej w szkolnej szafce książkę o tytule: "Przez burze ognia", której nie miała jeszcze czasu nawet otworzyć, nie mówiąc o czytaniu. Jest zbyt zajęta, a jej grafik pęka w szwach, że nawet nie ma w planach rozpoczęcia tej lektury. 
                Kiedy po chwili otrzymuje kawę i upija z niej łyk, jej wzrok przyciąga wbite w nią niebieskie oczy jakiegoś ciemnowłosego mężczyzny. Ich spojrzenia się krzyżują, a nieznajomy unosi leniwie kąciki ust ku górze, przesyłając jej łobuzerski uśmiech. Mało tego, chłopak wstaje i powoli rusza w jej stronę, ale Sara nie ma ochoty się z nim zmagać, dlatego też szybko wstaje z miejsca i z kawą w dłoni wychodzi na zewnątrz, gdzie właśnie zaczyna padać delikatny deszczyk.

~~//~~

                Zawsze wszystkim się wydaje, że dziecko adoptowane, to dziecko, które musi być dobre i wdzięczne swoim nowym rodzicom za to, że łaskawie zechcieli je przygarnąć pod swoje skrzydła, zwłaszcza biorąc kogoś takiego jak Liz, prosto z ulicy. No bo taka była prawda. Została adoptowana w wieku dwóch tygodni prosto z domu dziecka, pod którego drzwi została podrzucona zaraz po urodzeniu. Dopiero dwa miesiące temu, kiedy uzyskała pełnoletność rodzice, a raczej przybrani rodzice, postanowili ją oświecić o owym niewinnym kłamstwie, którym karmili ją przez całe jej życie. Ale zdążyła już nieco ochłonąć po owej wiadomości.
                Ale ona nigdy nie była i zapewne nie będzie wzorową córeczką, która uczy się wzorowo i chodzi spać o dziesiątej. To nie był opis osoby, jaką była. Bardziej cechy pasujące do rudej dziewczyny to buntownicza, szalona i nieco kapryśna, ale to akurat jej pasowało, gdyż mężczyźni właśnie takie dziewczyny lubili najbardziej. Dlatego też nigdy nie przejmowała się narzekaniem rodziców, tylko zawsze podążała własną drogą, napisaną przez swój osobisty długopis.
              Dotarła do szkoły dziesięć minut po dzwonku, więc wchodząc do klasy biologicznej została obrzucona wściekłym spojrzeniem swojego nauczyciela, pana Warnera, który już otwierał usta, żeby ją skarcić, bądź co gorsza, wysłać do gabinetu dyrektora. Lecz nie zdążył nawet westchnąć, a Liz przerwała mu, wyciągając ze starego plecaka kilka pogniecionych kartek papieru.
              -Sorry psorze za spóźnienie, ale kończyłam referat na wczoraj i straciłam poczucie czasu.
              Nauczyciel tylko pokręcił ze zrezygnowaniem głową i bez słowa wziął od niej referat napisany tak naprawdę przez jej przyjaciółkę, która kolejny raz ulitowała się nad jej marnymi stopniami. Następnie zajęła miejsce obok swojego chłopaka, któremu bezceremonialnie zawiesiła ręce na szyi i pocałowała nie przejmując się wiwatującymi kolegami.
               -Cześć mała. - Szepnął jej we włosy Stan i uśmiechną się tak słodko, że aż serce zamarło rudej w piersi. Był po prostu cudowny.
               Jakoś przetrwała pierwsze lekcje, ciesząc się nadejściem przerwy obiadowej, którą jak zawsze miała spędzić oczywiście ze swoim nowym chłopakiem. No i bandą jego naśladowców, ale w gruncie rzeczy nie przeszkadzało jej to. Wystarczyło, że Liz zawiesi mu ręce na szyi, a on zapomina o całym świecie wpatrując się w nią jak w obrazek, co absolutnie jej pasowało.
              Lubiła spędzać każdą przerwę na dworze, otoczona świeżymi zapachami natury, dlatego też teraz tęsknie wyglądała przez okno, za którym padał coraz większy deszcz zwiastujący nadejście jesieni, która zapowiada się już od tygodnia. Każde drzewo ubiera się już w kolorowe liście, z których jako dziecko tworzyła kolorowe bukiety.
              -...i wtedy wszyscy padli ze śmiechu. Liz?
              -Tak, tak. Słucham Cię - powiedziała.
              Dlaczego ostatnio bywa tak często rozkojarzona? Tego nie wiedziała, ale miała nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy i przestanie tak wszystko olewać. Była przekonana, że jej zachowanie jest związane z początkiem roku szkolnego i ponowną adaptacją do życia szkolnego. Bo przecież nie można cały czas żyć wspomnieniami wakacyjnymi, które w tym roku były wyjątkowo obfite.
              Po skończonych lekcjach wsiadła na swój wysłużony już motor i czując wiatr we włosach pojechała w stronę jednego niezwykłego miejsca, które codziennie odwiedzała. Czy słońce czy deszcz, zawsze jej motor pojawiał się na polance, gdzie ktoś niezwykły na nią czekał...

1 komentarz:

  1. Zaintrygował mnie bardzo prolog i również po przeczytaniu 1 rozdziału wiem, że będę odwiedzać Twój blog regularnie w poszukiwaniu nowych rozdziałów :) Bardzo przyjemnie napisane! Pozdrawiam i życzę weny.

    Zapraszam na swojego bloga z opowiadaniem. http://nigdyinazawsze.blogspot.com/ Mam nadzieję, że zostawisz ślad C;

    OdpowiedzUsuń