sobota, 13 września 2014

Rozdział II.

     Liz mknęła po śliskiej nawierzchni niczym jastrząb lecący w stronę swojej ofiary. Nie bała się tego, że ulegnie wypadkowi, gdyż już pięć lat, jak nie więcej, jeździła na tym samym motorze, więc była święcie przekonana o tym, że jest zbyt dobrym kierowcą, aby taka sytuacja miała miejsce.
     Ale jak to się mówi: "Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz".
     Czas jakby zatrzymał się w miejscu: obraz świateł samochodu zbliżający się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie...ciemność. Taka błoga i wyzwalająca ciemność, która otoczyła ją ze wszystkich stron, obejmując swoimi mackami niczym kokonem.Ale to nie trwało zbyt długo, nie więcej jak ułamek sekundy, a w uszach pojawił się niemiłosierny zgrzyt metalu o metal, a potem potworny ból w klatce piersiowej nie do wytrzymania, nie do opisania.
     Ale najgorsze były obrazy, które wlewały się do głowy Liz tak obficie i w tak zawrotnym tempie, że od razu poczuła mdłości. W głowie huczała krew, a do uszu cały czas docierały różne dźwięki: głos ojca, irytujący sygnał karetki, krzyk i nieprzyjemny zgrzyt. To nie była chyba odpowiednia kolejność następowania po sobie tych dźwięków, ale wszystko zaczęło jej się mieszać w głowie.
    Ale nie było najgorzej, przecież mogła być martwa. Jeden plus tego cholernego wypadku samochodowego: życie.
    W szpitalu miała bardzo dużo czasu na przemyślenia o tym, co powiedział jej lekarz drugiego dnia jej pobytu tutaj:
    -Panno Morgan, przykro mi, ma pani białaczkę.
     Tak po prostu przyszedł, podszedł do łóżka, powiedział, poszedł. Jakie to proste, przekazać nastolatce, która dopiero teraz zaczynała prawdziwe życie powiedzieć: umierasz, masz nieuleczalną chorobę, potrzebny jest dawca. A jak wiadomo wszem i wobec, dawca się nie znajdzie, a dlaczego? Dlatego, że nikt nie ma ochoty pomagać niszczęśnikom, którzy są chorzy bo boją się odrobiny bólu.
    Powoli przyzwyczajała się do myśli, że umrze trochę wcześniej niż przypuszczała. A wystarczyło rutynowe badanie krwi po wypadku, aby wykryć komórki nowotworowe, które już jakiś czas gnieździły się w jej organizmie.
    Poprosiła lekarza, żeby o niczym nie mówił jej rodzicom, bo nie chciała ponownie sprawiać im przykrości, smutku. Wolała w samotności przeżywać walkę z myślami co będzie potem. Lecz dobrotliwy lekarz powiedział jedno, zrobił drugie. Oczywiście poleciał do jej rodzicom i o wszystkim opowiedział. Ojciec się wściekł i zrobił taką awanturę, jakiej ten szpital jeszcze nie widział.
   Trudno. Był porywczy.

   ~~//~~

     Grafik miała tak napięty i tak przepełniony, że obiad musiała zjeść w dziesięć minut, ponieważ nauczycielka francuskiego była tak strasznie punktualna i wymagająca, że równo o 14.45 dzwonek do drzwi oznajmił jej przyjście, więc Sara ociągając się jak tylko mogła otworzyła jej, wpuszczając panią Annyway do środka.
     Lubiła francuski i to bardzo, ale męczyły ją lekcje języków, które miała codziennie. Bo oprócz tego, uczyła się jeszcze angielskiego, hiszpańskiego i włoskiego, a w szkole dochodził jeszcze rosyjski. Wiedziała, że znajomość języków przyda jej się w dorosłym życiu, lecz czasami miała dość, tak jak dzisiaj. Najchętniej przeprosiłaby nauczycielkę i usprawiedliwiając się wyjściem do łazienki, uciekłaby z domu
      Oczywiście tego nie zrobiła, ale miała na wszelki wypadek opracowany plan działania.
      Po godzinnej nauce języka miała chwilę czasu na odrobienie lekcji i krótką rozmowę telefoniczną z przyjaciółką, po czym po przebraniu się w odpowiedni strój, pojechała na lekcję tańca, na które jej tato się nie zgadzał. Ale Sara tak bardzo potrzebowała oderwania się od ciągłej nauki i dodatkowych zajęć, więc wbrew jego woli dwa razy w tygodniu trafiała do małej, różowo ściennej salki, której widok tak bardzo ją uszczęśliwiał.
     W ślicznej bladoróżowej sukience i butach na niewielkim obcasie czekała na partnera, z którym zwykle miała przyjemność tańczyć. Dzisiaj miał to być walc wiedeński, co nie napawało jej aż takim entuzjazmem, jak zwykle. Wolałaby coś żywszego, w czym czuła się o wiele lepiej, ale lubiła wyzwania i z wielkim zniecierpliwieniem czekała na rozpoczęcie zajęć.
      -Saro, pozwól do mnie. - Luke - instruktor tańca - przywołał ją machnięciem ręki do siebie z miną niewinnego szczeniaczka - Twój partner, niestety złamał nogę i przez dwa miesiące nie będzie się zjawiał na zajęciach, ale mam dla Ciebie zastępstwo.
     Wskazał dłonią w miejsce za plecami rudowłosej, więc Sara zgodnie z ruchem wskazówek zegara zczęła się obracać, mówiąc:
     -Biedny....
     Ale w pół zdania zaniemówiła, gdyż chłopak, który pojawił się u jej boku to nikt inny, jak ten z kawiarni.
     Nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdyż chłopak, jak się dowiedziała o imieniu, Sam, obdarzył ją tym samym łobuzerskim uśmiechem jak przy pierwszym spotkaniu.
    Sara, nie wiedzieć dlaczego, ale miała złe przeczucia co do tego ciemnowłosego chłopaka, który z pewnością znalazł się tutaj nie bez powodu. To nie mógł być zwykły zbieg okoliczności.